V. |
do wyszlifowania |
|
|
Dołączył: 30 Paź 2006 |
Posty: 6 |
Przeczytał: 0 tematów
|
Skąd: Ostrowiec Św. |
|
|
|
|
|
|
Dzień dobry! To moja pierwsza proza po naprawdę długiej przerwię. Wiem, że kaleczę strasznie. Liczę jednakże na wypunktowanie błędów, lub coś w ten deseń. Z góry dziękuję.
BAL
„Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię.”
Św. Tomasz, Rz 7:7-25
Słońce powoli chowało się za blokami. Stawało się coraz ciemniej, ale ulice tego wyjątkowego dnia wydawały się dziwnie przytulne. Śpiesznym krokiem dochodziłem do dużego budynku. Była to elegancka knajpa ciesząca się w mieście dużą renomą, choć –co prawda- tylko wśród określonej klienteli. Spojrzałem na zegarek: zostało tylko dwie minuty do rozpoczęcia spotkania. Chyba tylko waga wydarzenia nakłoniła mnie do punktualnego przyjścia… Stanąłem pewnie przed wejściem zanurzając rękę w kieszeni kurtki. Wyrośnięty ochroniarz spojrzał na mnie spode łba: „Zaproszenie!” –warknął. Wyjąłem elegancki blankiecik, okazując mu jeszcze dowód osobisty dla pewności. Gbur coś tam wymamrotał i pozwolił mi przejść. W sieni zdjąłem burą jesionkę i zawiesiłem ją na haku (uprzednio wyjmując z jej wnętrza paczkę papierosów i zapalniczkę). Podszedłem do okazałego lustra, poprawiłem włosy, krawat i po raz ostatni przećwiczyłem „serdeczny uśmiech”. Pewnym krokiem wszedłem na salę główną. Było tam około trzydziestu osób w różnym wieku. Po kolei podchodziłem do wszystkich i podając dłoń zamieniałem kilka ciepłych słów. Ściany strojne były w balony i serpentyny, a wszystkie stoły zostały połączone w jeden wielki stojący na środku sali. Trzeba przyznać, że był bardzo ładnie przybrany: mandarynki kołysały się na małych stroiczkach, a pozłacane orzechy kryły się w bujnych fałdach. Szybko podszedłem do faceta w bordowej marynarce. Był to Władek, ekonomista, świeżo po studiach, acz rokujący duże nadzieje. „Co tam?” –rozpocząłem rozmowę. „A no nic, leci…”. „Nie wiesz, co w programie?” –kiedy zadałem to pytanie, szmery nagle ucichły i wszyscy zajęli miejsca przy stole. Kiedy panowała niezmącona niczym cisza, Radek (zajmujący centralne, najbardziej honorowe miejsce) podniósł się z krzesła i uśmiechnął się. „Pragnę bardzo serdecznie powitać wszystkich razem i każdego z osobna. Choć wszyscy wiemy, z jakiej okazji was tu zwołałem, pozwolę sobie to powiedzieć, –że tak powiem- oficjalnie. Otóż powodem są urodziny naszej matki. Z tej okazji chciałbym wam –drogie rodzeństwo- życzyć wszystkiego najlepszego w życiu prywatnym i zawodowym. Oby nam się wiodło lepiej, lub –w ostateczności- jak do tej pory. Cóż, aby nie męczyć was długimi mowami, urodziny uważam za rozpoczęte i życzę dobrej zabawy!”. Przez salę przetoczyła się burza gromkich oklasków. Biesiadnicy dobrali się w grupki przegryzając ciastka rozpoczynali rozmowy. Kątem oka widziałem Radka otoczonego wianuszkiem wielbicieli. Rozpływali się w pochwałach odnośnie właśnie skończonego przemówienia. Przez chwilę zastanawialiśmy się z Władkiem, czy do nich nie dołączyć. Fajnie byłoby mieć jakieś plusy u Radka, ponieważ tak się jakoś złożyło, że był on niemal oficjalnie szefem całej naszej ferajny. Wszyscy bracia i siostry darzyły go sympatią, ponieważ był niezwykle kulturalny, tryskał poczuciem humoru i nikt nie słyszał, aby miał wśród rodzeństwa jakichś wrogów. Umiał się zresztą zakręcić, gdzie trzeba -gdy mógł coś zorganizować, był w siódmym niebie. Był naszym przywódcą wręcz naturalnie i rozumiało się to samo przez się. Postanowiliśmy jednak nie zbliżać się do –i tak zbyt tłocznej- grupy adoratorów. Zapaliłem PallMall’a, Władek poczęstował się paluszkiem i już miałem zamiar coś powiedzieć, kiedy przysiadł się do nas Wiesiek. Poklepał mnie po plecach i uścisnął serdecznie dłoń. „A wy, co tak? Przy samych paluszkach? Dajcie spokój!” –to mówiąc uśmiechnął się i wyjął zza poły granatowej marynarki flaszkę wódki. Pociągnął z niej „jednego głębszego” i skierował butelkę w moją stronę. Zrobiłem to samo, po czym szybko przegryzłem ciastkiem z pobliskiego talerzyka. Kiedy Władek również skosztował, Wiesiek zrobił taką minę, jakby przypomniało mu się coś niezwykle ważnego –„To wy nie wiecie o zabawie?” –poszturchaliśmy przecząco głowami –„W takim razie już was zapisuję…”. Wyjął z kieszeni notatnik, wydarł z niego dwie kartki i zapisał na nich nasze imiona. „Po co to robisz? Na czym ma polegać ta zabawa” –nie chciałem, aby te pytania zabrzmiały nieufnie, tak jednak było. „Wymiękasz?” –Wiesiek podniósł jasne brwi –„Daj spokój, Radek coś organizuje: nagrody palce lizać, proste zasady, wszyscy zapisani. Nie dajcie się długo prosić!”. Władek właśnie kończył kreślić zawijasy swego podpisu, więc ja również zapisałem się do zabawy. Wiesiek chwycił obydwie kartki jak diabeł dobrą duszę, ukłonił się z szerokim uśmiechem i podszedł do następnej grupki. Popatrzyłem na Władka z ukosa, lecz ten zdawał się nie zauważać, o co mi chodzi. „Ciekawe, co to będzie… -emocjonował się jak dzieciak –„W sumie Radek nie powinien zawieść, chociaż… z drugiej strony… To, co ostatnio pokazał, nie napawało optymizmem. Może tym razem będzie inaczej? A ty, co o tym sądzisz?” –niestety, nie mogłem mu odpowiedzieć na to skierowane do mnie pytanie, ponieważ zbliżałem się już wolnym krokiem do pewnej damy w szkarłatnej sukni. „Jak się bawisz? Gdzie Piotrek?” –zagadnąłem. „Nie narzekam” –uśmiechnęła się –„właśnie wraca” –wskazała palcem mężczyznę w czarnym garniturze z pięknie przystrzyżoną brodą. Uścisnąłem mu serdecznie dłoń. Piotrek mieszkał z żoną (kobietą, do której podszedłem) w całkiem niebrzydkiej posiadłości na Mazurach. Czasami wydawało mi się, że zjazdy rodzinne lubi jeszcze mniej ode mnie. Piotrka cieszył się u mnie największym zaufaniem, więc zapytałem, czy i on zapisał się do radkowej zabawy. Marszczył przez chwilę brwi, po czym stwierdził, że jak wszyscy, to wszyscy –nie będzie się przecież wyłamywał i uśmiechnął się (jak gdyby usprawiedliwiając się) do Agaty. Pocieszyłem się, że chociaż jedna osoba podziela mój tok myślenia. Tymczasem podszedł do nas Władek z dopiero co przybyłą małżonką. Kasia była sporo niższa od niego, odznaczała się jednak miłą aparycją, a kobiecej tajemniczości dodawały jej cienkie, czarne oprawki okularów. Ta trójka stanowiła dla mnie najbliższą rodzinę. Poresztą, ja dla nich też –nie chodziło tu o więzy krwi, wszak wszyscy na sali byli w jednakowym stopniu spokrewnieni, ale o więź, że tak powiem, duchową. Siedliśmy zatem wszyscy we czwórkę w rogu stołu. Mężczyźni pili wódkę rozprawiając przy tym o prowadzonych aktualnie interesach (Panie często wtrącały do rozmowy swoje „pięć groszy” popijając szampana). Na przedzie stołu skończył się właśnie gwar, więc Radek powtórnie wstał i poprosił wszystkich o zajęcie miejsc, a przede wszystkim ciszę. Tak też się stało: ludzie, choć z niechęcią, to i ciekawością siadali na krzesłach. Do Radka podszedł w międzyczasie Wiesiek z pudełkiem po butach. Postawił je na stole, a Radek rzekł krótko –„Rozpoczyna się zabawa. Doszedłem do wniosku, że będzie to coś na kształt ciuciubabki. Za chwilę Wiesiek wylosuje szczęśliwca, któremu przewiąże się oczy tą oto czerwoną opaską”. W tym momencie uniósł na znak jawności rzeczoną przepaskę w powietrze, zaś Wiesiek zanurzył rękę w pudełku. Wszyscy czekali w skupieniu, kiedy wyciągnął kartkę i przeczytał napisane na niej imię. „Viktor!” – krzyknął. Było to moje imię. Byłem trochę zaniepokojony, że padło na mnie, ale o wycofaniu nie mogło być już wcale mowy. Przez salę przeszła burza wściekłych oklasków i wiwatów. Wszyscy wiedzieli, że „losowania” są losowaniami tylko z nazwy. Wyniki są z góry wiadome, a element gry wprowadzony po to, by nikt nie miał pretensji, że ktoś inny jest faworyzowany. Tym razem ja zostałem wyróżniony. Władek poklepał mnie jeszcze po plecach i ruszyłem w stronę Radka z Wieśkiem. Kiedy Jeden zasłaniał mi oczy, drugi powiedział w rozbawieniu zakomenderował –„No, to wybierz sobie latarkę”, po czym pokierował moją rękę na stół. Chwyciłem przedmiot pierwszy lepszy z brzegu, jakiś drewniany kijaszek chyba, nie byłem pewny. W każdym bądź razie bardzo mały i lekki. Dopiero, kiedy tak stałem na środku wypolerowanej podłogi, uświadomiłem sobie, jak wielkim błędem było w ogóle tu podejść. Ilość wypitego alkoholu nie nastrajała do podnoszenia się z miękkiego krzesła, a co dopiero do przewiązywania sobie oczu i wyczyniania jakichś karkołomnych ewolucji. Najbardziej dosadnie rzecz ujmując, odczuwałem nieprzepartą chęć porzygania się na kupiony specjalnie na ten wieczór ciemnoczerwony krawat. Aby do tego nie dopuścić, odpędziłem prędko te myśli i zająłem się zabawą. Wśród śmiechu i rytmicznego klaskania niemalże stałem w miejscu, (choć wydawało mi się, że chodzę po sali) „oświetlając” sobie drogę „latarką”. Kroki stawiałem coraz pewniej, w końcu, aby urozmaicić sobie rozrywkę rodzeństwo zaczęło mnie popychać i podstawiać nogi. Kilka razy wypluwałem z ust małe kryształki piasku z podłogi. Wtedy po raz drugi chciałem porzucić zabawę, która od początku nie bawiła mnie w najmniejszym stopniu. Nagle do moich uszu dobiegł szept: „Pośmialiśmy się, wystarczy”. Już nie pamiętam, do kogo należał, ten konspiracyjny szept, ale wraz z nim poszturchiwania skoczyły się. Na krótką chwilę udało mi się odzyskać równowagę. Rozłożyłem szeroko ramiona –znów nie mogłem nikogo dosięgnąć. Okręciłem się na pięcie, chcąc popatrzyć w oczy wszystkim równocześnie. Ręka już podniosła się, aby zdjąć znienawidzoną przepaskę, gdy ktoś z impetem nadział się na dłoń, w której trzymałem „latarkę”. Ciche westchnięcie skierowane prosto w mój nos nie niosło ze sobą oni alkoholu… Wbrew moim oczekiwaniom, ktoś dalej przylegał do mnie –wręcz zaczął się powoli osuwać. Cisnąłem opaską daleko za siebie. To, co zobaczyłem, w dziecinne fantazje obracało moje najgorsze koszmary. Cofnąłem się w otępieniu. Kobieta, nie znajdując już we mnie oparcia z impetem runęła na wyfroterowaną posadzkę. Była to piękna kobieta w średnim wieku o ciemnych włosach i szmaragdowych oczach. Była ubrana w białą bluzkę i czerwoną spódnicę. Na uszach błyszczała para złotych kolczyków. Spod lewego żebra wystawała rękojeść kuchennego noża –mojej „latarki”. Ta kobieta była naszą Matką. Co ja zrobiłem? Skąd ona się tu wzięła? Dlaczego tak nagle? Kto ją wypchnął? Czy rana jest poważna? Co z nią będzie? Co będzie ze mną? Tysiące pytań łomotało mi niczym największy młot w nagle trzeźwej głowie. Co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem? Bezwiednie osunąłem się na kolana kryjąc twarz w dłoniach. Ktoś podbiegł do Matki i zaczął przeszukiwać jej kieszenie. Znalezione pieniądze schował do kieszeni, a ją samą przerzucił przez plecy i zniknął w małych drzwiczkach w rogu sali. Ktoś inny poklepał mnie po plecach. „Wstawaj, dobra robota. Chociaż śmiechu było. Masz swoją dolę” –był to uśmiechnięty Radek wciskający mi w dłoń wymiętoszone banknoty. Byłem zbyt oszołomiony, żeby jakkolwiek zareagować. „Synowie mają dobrych chirurgów, nie martw się o to. Trochę grosza jest, a i zabawy kupa” –mówił, jak gdyby nigdy nic. Jak oszalały podbiegłem do flaszki wódki i zupełnie ją osuszyłem. Zmierzyłem wszystkich wzrokiem zaszczutego zwierza i uciekłem. Nogi same mnie niosły niczym mitycznego Hermesa, nie zorientowałem się nawet, gdy byłem już we własnym domu. Płakałem długo i gorzko trzęsąc się cały w łóżku. Wybiegłem na balkon i wyrzygałem wszystkie specjały podawane na przyjęciu. Podpełzłem jeszcze do barku i opróżniłem do połowy whisky. Ledwo zdążyłem ją odłożyć, ręka samoistnie powędrowała do niej z powrotem. Dopiero, gdy butelka była już pusta litościwy Hypnos skrócił mi mękę.
Jakieś trzy dni potem wcześnie rano obudził mnie świdrujący dzwonek telefonu. „Jak tam po imprezce?” –rozbawionym głosem spytał Władek. Musiałem coś wymruczeć w odpowiedzi. Logicznego zdania nie złożyłem na pewno, bo od tamtego pamiętnego wieczoru nie wróciłem jeszcze do stanu trzeźwości. „Ty nie bełkocz, tylko opowiadaj, jak ci się znamię podoba” –nie dawał mi spokoju. Skąd o tym wiedział. Wtedy, gdy obudziłem się leżąc pod barkiem w groteskowej pozie, dostrzegłem na wewnętrznej stronie dłoni, w której trzymałem nóż sino-szkarłatną bliznę. Po wielu nieudanych próbach, stwierdziłem, że jest nie do usunięcia. „Wiesz?” –szepnąłem z trudem przepychając głoski przez gardło. „Pewno, że wiem!” –roześmiał się Władek –„Mam takie samo, wszyscy mają. Zobaczysz, przyzwyczaisz się! Na razie!” |
|